Ludzie nie zdawali sobie sprawy z panującego zagrożenia - mówił Mateusz Janicki, mieszkający w Monachium. Obecnie jego firma zleciła mu pracę w domu
Do Niemiec koronawirus dotarł wcześniej, niż do Polski. O tym, jak wygląda epidemia w Bawarii, rozmawialiśmy z Mateuszem Janickim, który pochodzi z gminy Borów, a od kilku lat mieszka i pracuje za granicą. Jakie restrykcje wprowadziły tamtejsze władze? Czy do ludzi wkradły się strach i panika? Jak niemiecki rząd pomaga przedsiębiorcom?

Pierwszy przypadek zachorowania na COVID-19 w Niemczech odnotowano już 27 stycznia. Jak od tego czasu zmieniło się życie codzienne?
- W sumie przebiegało ono normalnie. Dopiero 10 marca w niemieckiej prasie można było przeczytać wypowiedzi kanclerz Angeli Merkel, która powiedziała, że koronawirus może dotknąć nawet 60% społeczeństwa. Wówczas zaczął się lekki strach. Odbiło się to na moim zakładzie pracy, który zajmuje się konstrukcją części samochodowych z tworzyw sztucznych, ale także konstrukcją i produkcją palet specjalistycznych do przewozu tych części. Pracuję jako konstruktor i od połowy marca zalecono mi pracę z domu.

Między wystąpieniem pierwszego przypadku 27 stycznia, a wypowiedzią kanclerz minęło przecież półtora miesiąca. Czy w tym czasie do przestrzeni publicznej dochodziły sygnały, że mamy do czynienia z poważnym zagrożeniem?
- Właściwie to nie. Życie przebiegało tutaj spokojnie. Warto dodać, że Niemcy są państwem federalnym, które składa się z 16 landów, a każdy z nich posiada dużą swobodę w zakresie prawnym, gospodarczym i administracyjnym. Np. Bawaria ma nawet swoją konstytucję i swojego premiera. Przepisy zaostrzały bardziej kraje związkowe. Dopiero po 10 marca zaczęła się panika. Ludzie masowo ruszyli na sklepy i wykupywali makarony, mąkę czy papier toaletowy oraz środki do dezynfekcji. 8 marca klub piłkarski Bayern Monachium świętował 120 - lecie i wraz z tysiącami innych kibiców wybraliśmy się na stadion. Wówczas praktycznie nikt nie myślał poważnie o zagrożeniu. Jeszcze 15 marca odbyły się w Bawarii wybory samorządowe, a dzień po nich lokalne władze wprowadziły stan katastrofy.

Co w praktyce oznacza taki stan?
- Zamknięto większość miejsc użyteczności publicznej, czyli kluby, teatry, kina, baseny i place zabaw. Lokale gastronomiczne zaczęły działać na specjalnych zasadach. Od godz. 6.00 do godz. 15.00 można było zjeść na miejscu, ale liczba osób przebywających w pomieszczeniu nie mogła przekroczyć 30. Do tego między stolikami powinno być przynajmniej półtora metra odległości. Po godz. 15.00 realizowano zamówienia na wynos i z dowozem. Stan katastrofy nie niósł za sobą restrykcji dla mieszkańców, którzy mogli wychodzić z domu bez ograniczeń.

Rozumiem, że później weszły w życie dodatkowe restrykcje...
- Zgadza się. 21 marca wprowadzono obostrzenia na poziomie krajowym. Od tego dnia gastronomia jest zamknięta dla gości i wydaje tylko na wynos. Oprócz tego mamy zakaz wszelkich zgromadzeń i ograniczenie kontaktu. Dozwolone jest gromadzenie się maksymalnie dwóch osób. Policjanci chodzą po mieście i rozganiają towarzystwo. Za nieprzestrzeganie zakazu grożą kary nawet do 25 tysięcy euro. Bawaria poszła jeszcze dalej i ograniczyła wyjścia z domu. Można to zrobić jedynie w kilku przypadkach. Zalicza się do nich droga do i z pracy, niezbędne zakupy spożywcze, wizyta w aptece, czy uprawianie sportu na świeżym powietrzu maksymalnie w dwie osoby. Wyjątek stanowią osoby spokrewnione, które mogą się spotykać w większym gronie. Po 18 marca mieliśmy ciepłe wiosenne dni, podczas których młodzież przesiadywała na bulwarach i grillowała. Ludzie nie zdawali sobie sprawy z panującego zagrożenia, dlatego władze zmuszone były podjąć dalsze kroki.

Czy teraz wkradła się panika?
- Teraz tak, bo wcześniej ludzie nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji, bowiem liczba zarażonych rosła bardzo wolno i nie było żadnego zgonu. Mówiono tutaj, że nie ma co się obawiać grypy. W sumie 8 marca było już ok. tysiąca zachorowań, a 18 marca ta liczba przekroczyła już 10 tysięcy. Dzisiaj jest to prawie 44 tysiące zarażonych i 267 zgonów (stan na 26 marca - red.). Teraz ludzie zachowują bezpieczne odstępy w sklepach, które w jednym momencie wpuszczają ograniczoną ilość osób. Zapanowała niepewność i strach. Ruch na mieście znacznie się zmniejszył, a mieszkańcy coraz częściej zakładają maseczki. Jeżeli ich nie mają, to zasłaniają usta i twarz szalikami. Zmniejszyła się znacznie liczba osób korzystających z komunikacji miejskiej, a na czas nieokreślony zatrzymały się duże zakłady produkcyjne. Szkoły publiczne, przedszkola oraz żłobki pozostaną zamknięte do 19 kwietnia, a nauczanie odbywa się zdalnie. W tym momencie ograniczenia są na podobnym poziomie co w Polsce, jednak do połowy marca było tutaj spokojnie.

Epidemia spowoduje niewątpliwie zapaść gospodarczą. Jak Niemcy chcą sobie z tym poradzić?
- Powszechnie mówi się, że Niemcy to głównie duże zakłady. Tymczasem prawie 76% PKB tworzą małe firmy i mikroprzedsiębiorstwa. Właśnie dla nich rząd przeznaczy 50 miliardów euro w ramach pomocy wypłacanych już od kwietnia. Samozatrudnieni i firmy do pięciu pracowników dostaną 9 tysięcy euro, a przedsiębiorstwa od pięciu do dziesięciu pracowników otrzymają 15 tysięcy euro. Muszą wpierw złożyć deklarację z mocą przysięgi, że ich sytuacja na rynku jest zagrożona, a obecne środki, którymi dysponują nie są dostateczne.
Pomoc dostaną też duże korporacje. Dla nich przeznaczony będzie „Ekonomiczny Fundusz Stabilizacyjny“ (WSF), który posiada już teraz 400 miliardów euro i ma służyć przede wszystkim przejęciu długów i zobowiązań firm. W sytuacji dużego kryzysu firmy odstępują swoje udziały w kapitale państwa. Po wyjściu z kryzysu można te udziały odkupić z powrotem, albo zostaną one sprywatyzowane. Jest to zabezpieczenie przed przejęciem udziałów przez obcy kapitał, np. chiński.
Dodatkowo niemiecki bank rozwoju KfW będzie udzielał pożyczek przedsiębiorcom, przy czym aż 90% ryzyka bankowego będzie przejmowało państwo.

Przed nami święta wielkanocne. Czy zamierzasz zjechać na ten czas do Polski?
- Do kraju wraz z narzeczoną zjeżdżamy kilka razy w roku. W tym regularnie w okresie świątecznym. W sytuacji, w której się znaleźliśmy, musimy patrzeć na odpowiedzialność obywatelską. Mimo, że sami czujemy się dobrze, to w samym Monachium mamy ponad tysiąc zachorowań. Nie wiemy, czy nie przechodzimy choroby bezobjawowo. Profilaktycznie lepiej będzie zostać tutaj, żeby nikogo nie zarazić w Polsce. Mamy przecież rodziny i najbliższych, na których nam zależy.

Marek Rychlica

Wywiad ukazał się w nr 1002 Słowa Regionu.

UWAGA!

Gdy liczba negatywnych głosów na dany komentarz osiągnie 15, zostanie on automatycznie ukryty, niemniej pokazywać się będzie przy nim opcja "kliknij, aby wyświetlić". Kiedy jednak dany komentarz osiągnie 20 negatywnych głosów, zostanie automatycznie wycofany z publikacji na stronie i już nikt nie będzie mógł go zobaczyć (poza administratorem strony).
Dodając komentarz przestrzegaj norm dyskusji i niezależnie od wyrażanych poglądów nie zamieszczaj obraźliwych wpisów. Jeśli widzisz komentarz, który jest hejtem, kliknij choragiewka875zieloną chorągiewkę i zgłoś swoje uwagi administratorowi.

Ukryj formularz komentarza

2500 Pozostało znaków


Gravatar
Boreczkowiak
RE: Kilkadziesiąt tysięcy przypadków obok nas
Good jobs.
0