W związku z przejściem na emeryturę asp. Henryk Kliś (z lewej) odebrał od komendanta PSP w Strzelinie Krzysztofa Dobrowolskiego pamiątkową statuetkę
31 stycznia asp. Henryk Kliś z Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej przeszedł na emeryturę. Jego praca to nie tylko pomoc w wypadkach i gaszenie pożarów. Przez prawie ćwierć wieku służby miał również kilka weselszych wspomnień. Okazuje się, że jego pożegnanie z mundurem nie oznacza końca tradycji strażackich w rodzinie...

Służbę w jednostce rozpoczął Pan w grudniu 1996 roku. Jak wyglądały początki pracy?
- Pamiętam, kiedy podczas jednej z pierwszych służb pojechaliśmy do wypadku dwóch samochodów osobowych przed Żernikami Wrocławskimi. Brało w nim udział 6 osób, z czego 3 zginęły na miejscu. Najgorsze było to, że śmierć poniosło małe dziecko. Takie obrazki zostają w pamięci. Mimo tego, nie chciałem rezygnować ze służby. Takie wydarzenia utwierdzały mnie w przekonaniu, że warto pracować w straży, aby pomagać ludziom, mimo, że niekiedy narażamy swoje życie.

Niedługo potem w kraju zmagaliśmy się powodzią stulecia, która miała miejsce w 1997 roku...
- Udaliśmy się m. in. do Jelcza-Laskowic. Padały komunikaty, żeby ewakuować się z zalanych miejscowości. Nie każdy jednak tak zrobił. Podczas przejścia fali panował wielki szum. Najgorzej było jednak w nocy, kiedy zgasły światła. Właśnie wtedy potrzebujący wołali o pomoc. Wsiadaliśmy na łódki i przewoziliśmy takie osoby w miejsca, gdzie nie było wody. Ludzie tracili przy tym majątki całego życia.

Warto wspomnieć, że, oprócz ratowania ludzi, strażacy niosą też pomoc zwierzętom...
- Tak. Przez 23 lata mojej służby miałem wiele takich przypadków. Z ciekawszych zdarzeń przypominam sobie ratowanie samicy łosia, która topiła się na kamieniołomie w Gościęcicach. Jak podpłynęliśmy do niej łódką, było widać tylko głowę. Na szczęście, wyciągnęliśmy wycieńczone zwierzę. Innym razem pojechaliśmy do jednego z mieszkań w Strzelinie, aby złapać pająki ptaszniki, które uciekły sąsiadowi. Jeden z nich był wielki jak ręka....
Zdarzyło się też ratować liska, który wpierw wpadł do piwnicy, a następnie do znajdującej się tam studzienki. Kiedyś dostaliśmy zgłoszenie, że przy świetlicy w Witowicach bocian wypadł z gniazda. Złapałem go, a następnie przy pomocy podnośnika umieściłem z powrotem w gnieździe. W międzyczasie zebrało się dużo ludzi, którzy obserwowali akcję. Po jej zakończeniu wszyscy bili brawo. Do dziś miło to wspominam.

Wróćmy jednak do zdarzeń, z którymi chyba najbardziej kojarzy się praca strażaka, czyli do pożarów.
- Było ich wiele. Jedne mniej niebezpieczne, a drugie bardziej. Niegdyś weszliśmy do całkowicie zadymionego budynku. Dosłownie nic nie widzieliśmy. Nie wiadomo co i gdzie się paliło. Na szczęście, szybko zlokalizowaliśmy źródło ognia. Zdarzały się też pożary z ofiarami śmiertelnymi, jak np. w Ośnie, czy Mańczycach.

Od grudnia 2013 roku był Pan dowódcą zmiany. Z czym wiąże się to stanowisko?
- Przede wszystkim z dużą odpowiedzialnością. Jako kierujący działaniami ratowniczymi, pierwszy przyjeżdżałem do akcji i w porozumieniu z dyżurnym podejmowałem pierwsze decyzje, od których często zależy zdrowie czy życie. Muszą być one szybkie i mądre. Oprócz tego, że trzeba kogoś uratować, to myślałem też o bezpieczeństwie swoich ratowników, zabezpieczając odpowiednio miejsce zdarzenia.
Cały artykuł w wydaniu papierowym "Słowa Regionu". {jcomments off}

UWAGA!

Gdy liczba negatywnych głosów na dany komentarz osiągnie 15, zostanie on automatycznie ukryty, niemniej pokazywać się będzie przy nim opcja "kliknij, aby wyświetlić". Kiedy jednak dany komentarz osiągnie 20 negatywnych głosów, zostanie automatycznie wycofany z publikacji na stronie i już nikt nie będzie mógł go zobaczyć (poza administratorem strony).
Dodając komentarz przestrzegaj norm dyskusji i niezależnie od wyrażanych poglądów nie zamieszczaj obraźliwych wpisów. Jeśli widzisz komentarz, który jest hejtem, kliknij chorągiewkę i zgłoś swoje uwagi administratorowi.

Ukryj formularz komentarza

2500 Pozostało znaków


Przeczytaj również