Takimi samolotami latały kiedyś polskie załogi

- Trudno zliczyć, ile razy wzbiłem się w powietrze – mówi Zbigniew Frączyk z Kondratowic. I opowiada, jak wyglądały loty dla ONZ, co jadł w Sudanie i co robi na emeryturze. 

Od 1980 roku jest Pan lotnikiem i mechanikiem lotnictwa.

- Od początku to mnie interesowało. Zawsze zaglądałem w niebo, więc jak poszedłem do wojska, to wybór był prosty - lotnictwo. W cywilu musiałem zdać jeszcze licencję i od razu do pracy. Przez 6 lat pracowałem w przedsiębiorstwie usług lotniczych, a na pół etatu w pogotowiu. Latałem na śmigłowcach MI 2. Zajmowaliśmy się głównie transportem szpitalnym z Wrocławia do Warszawy i po okolicy.

 

Niedługo po ślubie zmienił Pan pracę i zaczęły się pierwsze długie wypady.

- Latałem w Zakładzie Usług Agronomicznych samolotom AN 2 jako mechanik pokładowy. Naszym zadaniem było opryskiwanie pól. Obsługiwaliśmy zlecenia ONZ i lataliśmy głównie w Sudanie, Egipcie, Iranie, a z żywnością w Etiopii. Ja na prawie 3 lata trafiłem do Sudanu. Leciałem na 8 - 9 miesięcy i co jakiś czas wracałem do domu.

 

Jak wyglądała ta praca?

- W 1988 i 1989 mieliśmy dużą akcję na 50 samolotów, przeciwko szarańczy. Zawsze lataliśmy we dwójkę i rano, bo potem maszyny odmawiały posłuszeństwa i zagrażała sama szarańcza. Do 10.00 siedziała na polach. Później się podnosiła i mogła wlecieć w samolot, zatkać wlot chłodnicy, silnik się grzał, a załodze pozostawało tylko awaryjne lądowanie. Straciliśmy tak 5 maszyn, ale, na szczęście, bez ofiar. Samolotów nawet nie ściągaliśmy z pustyni, bo to byłoby zbyt trudne. Zabieraliśmy tylko przyrządy pokładowe i, jeśli maszyna nie wylądowała głęboko na pustyni, skrzydła. Rdzenna ludność z innych części robiła sobie chaty. Pryskaliśmy też przeciwko stadom ptaków podobnych do naszych dzikich gołębi, które atakowały pola i potrafiły w jeden dzień zniszczyć cały plon. W maju pracowaliśmy przy ogromnych plantacjach trzciny cukrowej, które w jednym kierunku miały gdzieś 80 km. Pamiętam, że na koniec pola lecieliśmy pół godziny. Akcja trwała non stop przez 2 tygodnie, po 5-6 godzin dziennie. Lecieliśmy nisko nad trzciną, musieliśmy uważać, żeby jej nie złapać, bo maszyna wtedy by zleciała. Od lipca pryskaliśmy bawełnę, a od stycznia pszenicę.

 

A jak sprawa aklimatyzacji i życia w tak obcej kulturze?

- Szybko przyzwyczaiłem się do gorąca. Gotowaliśmy sobie sami. Jedliśmy wołowinę, kozinę, drób, baraninę, rzadziej tradycyjne potrawy, ale zdarzyło się spróbować nawet szarańczy smażonej w oleju. Smakowała jak chrupki. Spaliśmy w buszu pod samolotem i w chatach tubylców. Polacy byli tam wcześniej, dlatego niektórzy znali już nieco język polski. Nie mieliśmy więc problemów z komunikacją, a sami też uczyliśmy się ich języka. Wtedy było tam spokojnie. Przyjmowano nas z otwartością, bo im pomagaliśmy i dostarczaliśmy jedzenia, gdy pryskaliśmy przeciwko ptakom. Środek, jaki stosowaliśmy nie powodował, że ptaki zdychały, ale miały problem z przełykiem. Siedziały na ziemi i łatwo możne je było upolować.

 

Czy zdarzały się niebezpieczne sytuacje?

- Oprócz niebezpieczeństw pracy - burze piaskowe. Przeżyłem jedną podczas pierwszej wyprawy. Trwała 3 dni. Zatrzymaliśmy się 5 samolotami zanim było źle i nie mogliśmy z nich wychodzić. Piasek był wszędzie, chyba nawet w konserwach. Kolejna ekipa, która leciała do naszej bazy nie miała już takiego szczęścia i wpadła w burzę. Dwie załogi podjęły dość niefortunną decyzję i nie zawróciły. Próbowały lądować, ale się rozbiły. Jedna zginęła na miejscu. Drugiej udało się przeżyć.

 

Po Sudanie, w 1990 trafił Pan do Iranu.

- Tam pryskaliśmy pszenicę. Pamiętam taki rok, że w domu byłem 6 dni w styczniu i 14 dni w lipcu. 1 lipca wróciłem z Iranu. Miałem jechać na wczasy z żoną i córkami. Pojechałem do firmy, żeby zatwierdzić urlop, a tam czekał już bilet. Musiałem lecieć do Sudanu i wróciłem w następnym roku. Ale rodzina dobrze to zniosła, bo była już przyzwyczajona. W kolejnym roku poleciałem znów do Iranu i byłem tam 3 lata z małymi przerwami.

 

Potem latał Pan z pocztą w Polsce, a od 2008r. - w liniach SprintAir.

- I od 2 lat, choć jestem już na emeryturze, pracuję w lotach cargo i pasażerskich. W tym czasie byłem już w 23 krajach Europy. Tu mam prawie pewność w ilu, bo trudno mi określić, ile państw odwiedziłem od 1980r. Pracuję w systemie: 2 tygodnie pracy, 2 - wolne, ale często bywa, że po 3-4 dniach wolnego dzwoni planistka, że jest potrzeba, żebym leciał. Jak się zgadzam, to bilet wysyła na maila. Zawsze mam przygotowaną walizkę podręczną. Jadę do Wrocławia na samolot, i do pracy. Bywa, że...
Wiecej w wydaniu p[apierowym.

UWAGA!

Gdy liczba negatywnych głosów na dany komentarz osiągnie 15, zostanie on automatycznie ukryty, niemniej pokazywać się będzie przy nim opcja "kliknij, aby wyświetlić". Kiedy jednak dany komentarz osiągnie 20 negatywnych głosów, zostanie automatycznie wycofany z publikacji na stronie i już nikt nie będzie mógł go zobaczyć (poza administratorem strony).
Dodając komentarz przestrzegaj norm dyskusji i niezależnie od wyrażanych poglądów nie zamieszczaj obraźliwych wpisów. Jeśli widzisz komentarz, który jest hejtem, kliknij chorągiewkę i zgłoś swoje uwagi administratorowi.

Ukryj formularz komentarza

2500 Pozostało znaków


Gravatar
spajker
RE: Przeżyłem burzę piaskową i walczyłem z szarańczą
ten człowiek zwiedził afrykę. wie jak tam jest. ci co byli w w egipcie czy tunezji tak naprawdę widzieli tylko betonowe klimatyzowane wyspy luksusu przygotowane dla turystów dewizowych.pod zdjęciem jest opis -- takimi samolotami latały kiedyś polskie załogi, jeden z antków nie ma silnika a drugi nie ma skrzydeł, sam komorowski na tym nie odleci.
0

Przeczytaj także