Jak to sędziów po meczu do Oławki (nie)wrzucano
To były inne czasy. Zacznijmy od treningów. Wtedy, w latach 70. bywało tak, że z workami piasku przymocowanymi do nóg biegliśmy w stronę Witowic i wracaliśmy przez Kalinową. Nie tak jak teraz, strzelanie na bramkę i trochę ćwiczeń – wspomina Franciszek Matemisz. - Na początku każdego treningu trzeba było zrobić 9 okrążeń dookoła boiska. Trzech ostatnich „w nagrodę” dostawało dodatkowe trzy okrążenia. Nie było „zmiłuj się”. Treningi były systematyczne, trzy razy w tygodniu i do tego mecz w niedzielę. Trenerzy wymagali od nas, ale sami też od siebie dawali. Pracowaliśmy wtedy w Dolbucie Odra w Wiązowie. Byliśmy na treningi zwalniani. Musiał być na nim każdy. Kto nie przyszedł, nie grał w niedzielnym meczu. Dobrym trenerem był Korzeniowski z Brzegu. To pod jego skrzydłami zdobyliśmy A klasę i później okręgówkę. Później trenerami byli Romulka i Rysiek Ciemieniewski.
Dziś piłkarze mają dobre zabezpieczenie finansowe z gminy. Myśmy wtedy nie mieli ani szatni, ani pryszniców. Myć musieliśmy się w „Młynówce”. najpierw mieliśmy barakowóz. Później postawili nam trzy kontenery. Nie mieliśmy wyboru co do butów, które bywały za małe. Aby je dopasować, moczyliśmy je w wodzie w Oławce i stopniowo rozbijaliśmy na stopach. Były to lata 1972 – 1976. Natomiast do okręgówki weszliśmy w połowie lat 80.
Ponieważ brakowało w tamtych latach pieniędzy dla klubu, zarząd skupił się na pierwszej drużynie. Dlatego też zainteresowanie wstąpieniem do naszej drużyny było bardzo duże – wspomina pan Franciszek.
Jak to sędziów do Oławki wrzucano
Zapytaliśmy pana Franka, jak to było z tym wrzucaniem do rzeki Oławy sędziów, którzy podpadli kibicom. - To jest raczej legenda. Ponoć był taki jeden przypadek, który wydarzył się w latach 60. Jednak za moich czasów czegoś podobnego nie było. Wtedy, w latach 60., grali Wojtek Rudziński, Jurek Waszkiewicz, Jadachy – wspomina piłkarz.
Za naszych czasów mieliśmy fantastycznych kibiców, których bardzo wielu przychodziło na mecze. Nie tylko nie było gdzie usiąść, ale nawet nie było gdzie stanąć. Na niektóre wyjazdy zamawiane były po dwa autobusy, by wszyscy mogli się zabrać. Na dłuższe wyjazdy szykowano dla nas niekiedy po dwie kanapki. Pamiętam, że jak wyjeżdżaliśmy ze ś.p. Jasiem Cieślakiem na mecz do Żmigrodu, to jechaliśmy tam 4 godziny. Były to całodzienne wyjazdy.
Za czasów, kiedy prezesem był Edward Dziekan, było tak, że chodził on zawsze w ciemnobrązowym kapeluszu. Gdy wygraliśmy mecz, to jego kapelusz fruwał, a kiedy awansowaliśmy do okręgówki, to ten kapelusz z radości spaliliśmy. Za czasów prezesury Dziekana bywało tak, że jak poszliśmy na zabawę w sobotę, to wracaliśmy z niej w niedzielę nad ranem. Wtedy, na plac koło Będkowskiego, przyjeżdżał autobusem po mnie i brata Janka, by nas zabrać na mecz. Był w tamtych latach jeden pamiętny mecz. Jechaliśmy „na pożarcie” do Środy Śląskiej. Po pięknym meczu wygraliśmy jednak 4:1.
UWAGA!
Gdy liczba negatywnych głosów na dany komentarz osiągnie 15, zostanie on automatycznie ukryty, niemniej pokazywać się będzie przy nim opcja "kliknij, aby wyświetlić". Kiedy jednak dany komentarz osiągnie 20 negatywnych głosów, zostanie automatycznie wycofany z publikacji na stronie i już nikt nie będzie mógł go zobaczyć (poza administratorem strony).
Dodając komentarz przestrzegaj norm dyskusji i niezależnie od wyrażanych poglądów nie zamieszczaj obraźliwych wpisów. Jeśli widzisz komentarz, który jest hejtem, kliknij zieloną chorągiewkę i zgłoś swoje uwagi administratorowi.