Po II wojnie światowej trafił do Strzelina. Przyjechał tu za pracą i mieszka do dziś. Znalazł zatrudnienie m.in. w strzelińskiej cukrowni i kamieniołomach. Albert Pawlukiewicz, który świętuje właśnie setne urodziny, opowiada m.in. o tym, jak wspomina dzieciństwo na Kresach Wschodnich, czas wojennej zawieruchy i swoje początki w naszym mieście.
Albert Pawlukiewicz urodził się 1 marca 1925 roku w malutkiej wiosce Kulbaciszki na Kresach Wschodnich na terenie dzisiejszej Litwy. – Było tylko osiem chałup, wychowałem się w bardzo biednej rodzinie i byłem słabym dzieckiem – wspomina pan Albert, który od razu podkreśla, że kiedyś pracowały nawet małe dzieci. – Do szkoły nie chodziłem, bo biedne rodziny nie wysyłały. Kiedy miałem już 7 lat, to krowy pasłem z bratem za kilka worków zboża. Jak podrośliśmy to za parobków do bogatszych gospodarzy nas wzięli, to 100 złotych za rok, czasami 120 mieliśmy. Bardzo słabo było płacone, ale jak my służyli, to trochę wzbogaciła się rodzina i trochę lepsze życie było, już tak nie brakowało chleba – dodaje stulatek.
Pan Albert miał troje rodzeństwa – dwóch braci i młodszą siostrę. – Siostra zachorowała i mając 15 lat, umarła. Nie wiem na co, ale na nogi chora była. Starszy brat, kawaler, kiedy miał koło 20 lat pobił się z chłopakami na zabawie i trafił do więzienia, nastała wojna i on w tej wojnie przepadł. Nie wiem, gdzie się podział, zginął, nie wrócił do domu – opowiada pan Albert.
Drugi brat pana Alberta pojechał na roboty do Niemiec. – Zebrało się kilka chłopaków z wioski i pojechali, bo taka bieda była u nas. Jakieś listy przychodziły z tych Niemiec, a później paczka i informacja, że brat nie żyje, a w jaki sposób zmarł to nie wiadomo, przysłali jego paszport i ubranie. Zostałem sam – mówi ze smutkiem pan Albert.
"Nie ma już Berlina..."
Dla młodego chłopaka zaczęła się wojna. – Kiedy Niemcy się cofali, bo ruskie przełamali front i Niemców wypędzali powoli i dopadli do nas, to ruskie wojsko zaczęło wszystkich młodych brać na front, a jeżeli nie chcieli, to liczyli jako partyzant, a nawet zdarzało się, że kogoś zabili, bo uciekał, bo nie chciał iść do wojska. Zebrali się chłopaki młode z naszej wsi i sąsiedniej i zgłosiliśmy się do wojska. Szliśmy tam z plecakami suchego chleba i słoniny na drogę – wspomina ze śmiechem.
Młodzi żołnierze jechali pociągiem towarowym do Wilna. – Tam nas dzielili: osobno Polaków, którzy się zgłaszali jako Polacy do polskiego wojska, Litwinów do litewskiego, a ruskich osobno. Nie pamiętam, gdzie nas zawieźli, ale ze stacji jeszcze 30 km na pieszo szliśmy, a ruskie wojsko nas jak niewolników prowadziło – relacjonuje nasz rozmówca.
Cały artykuł zamieściliśmy w 10 (1247) wydaniu papierowym Słowa Regionu.
UWAGA!
Gdy liczba negatywnych głosów na dany komentarz osiągnie 15, zostanie on automatycznie ukryty, niemniej pokazywać się będzie przy nim opcja "kliknij, aby wyświetlić". Kiedy jednak dany komentarz osiągnie 20 negatywnych głosów, zostanie automatycznie wycofany z publikacji na stronie i już nikt nie będzie mógł go zobaczyć (poza administratorem strony).
zieloną chorągiewkę i zgłoś swoje uwagi administratorowi.
Dodając komentarz przestrzegaj norm dyskusji i niezależnie od wyrażanych poglądów nie zamieszczaj obraźliwych wpisów. Jeśli widzisz komentarz, który jest hejtem, kliknij