Ponad pół roku spędził na misji w Afganistanie. Stacjonował w ogromnej bazie Bagram, która praktycznie codziennie była atakowana przez talibów. Niemal otarł się o śmierć, gdy śmigłowiec, którym leciał został ostrzelany. Na misji pożegnał także kolegę, który zginął w konwoju.
Artur Polehojko od 22 lat jest żołnierzem. Od 1996 roku pełni służbę w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu. Z żoną i dwójką dzieci mieszka w stolicy Dolnego Śląska. Jego rodzice (Halina i Feliks) mieszkają w Przewornie. W ubiegłym miesiącu, wraz z grupą kilkuset żołnierzy XV zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego, wrócił z misji w Afganistanie.
Na misję zgłosił się dobrowolnie. Przebywał tam 8 miesięcy (od kwietnia). Przed wyjazdem musiał przejść szereg badań. Dodatkowo przez ponad pół roku uczestniczył w szkoleniu. Do Afganistanu wyleciał samolotem wojskowym z Krakowa z żołnierzami 10 Opolskiej Brygady Logistycznej. Łącznie zmiana liczyła ok. 350 żołnierzy. – Podróż trwała 16 godzin. Stacjonowałem w bazie Bagram – mówi podoficer Artur Polehojko. Był dowódcą 10-osobowej drużyny. – Naszym zadaniem była logistyka przy zmniejszeniu kontyngentu, przebudowa bazy oraz przygotowanie, rozliczenie i zapewnienie bezpiecznego powrotu sprzętu używanego przez polskich żołnierzy – tłumaczy. Proces wycofywania naszego wojska z Afganistanu rozpoczął się w lipcu 2012 r. Zmiana, z którą wyleciał podoficer była ostatnią misją ISAF (Międzynarodowe Siły Wsparcia Bezpieczeństwa w Afganistanie). Od stycznia została zastąpiona misją, która ma charakter szkoleniowo-doradczy, a nie bojowy.
Próbowali zatruwać jedzenie i picie
Baza Bagram, w której przebywał Polehojko, znajduje się ok. 50 km od stolicy Afganistanu – Kabulu. Jej powierzchnia obejmuje wiele kilometrów kwadratowych. – Teren był ogromny, to jednocześnie było lotnisko. Stacjonowały tam dziesiątki tysięcy żołnierzy z wielu krajów. W bazie dziennie lądowało i startowało kilkaset samolotów bądź śmigłowców. Było tam kilka stołówek, siłownie, kuchnie, magazyny, budynki mieszkalne. Można to porównać do małego miasteczka – opisuje. Baza ostrzeliwana była praktycznie każdego dnia. – Najczęściej talibowie przeprowadzali ataki pociskami moździerzowymi lub rakietowe. O każdej porze dnia i nocy słychać było strzały. Pamiętam jak na początku maja w kierunku bazy poleciało 12 rakiet. Nie wiedzieliśmy, w którą stronę uciekać. Baza była odpowiednio zabezpieczona. Talibowie usiłowali się nawet podkopywać. Próbowali także zatruwać jedzenie i picie – wspomina. Jak przyznaje, mimo realnego zagrożenia życia, strach go nie paraliżował. – Mam żonę i dwójkę dzieci. Tylko głupi by się nie bał. Odczuwałem pewien strach, ale przyzwyczaiłem się do tego. Ktoś kto bierze udział w tego rodzaju misji musi być odporny – zaznacza.
Ataki Talibów i pożegnanie kolegi
Zadaniem podoficera była także współpraca z ambasadą w Kabulu, dokąd jeździł konwojem lub latał śmigłowcem. – Korzystaliśmy z amerykańskich maszyn, które oni pilotowali. Zwykle lataliśmy z otwartymi drzwiami, gdyż było bardzo gorąco. Podczas jednego z lotów poprosiłem Amerykanina, aby zamknął drzwi. Było wtedy zimno, lecieliśmy na wysokości 200-300 metrów. Chwilę później rebelianci ostrzelali śmigłowiec. Gdyby drzwi były otwarte mógłbym zostać trafiony, albo zginąć. Śmigłowce są opancerzone, więc kule nie narobiły szkód – opowiada. Podróż konwojem także nie należała do bezpiecznych. – Miasto było zatłoczone. Cały czas istniało zagrożenie, że zostaniemy ostrzelani albo, że w pobliżu wysadzi się zamachowiec samobójca –kontynuuje. Na szczęście za każdym razem udawało mu się dotrzeć do Kabulu bez większych problemów. – Pamiętam jak jednego dnia kolega zapytał mnie, czy pojadę z nim do Kabulu. Miałem wtedy inne zadanie, więc odmówiłem. Podczas konwoju zamachowiec samobójca zdetonował samochód pułapkę obok wojskowej kolumny. Niestety, kolega zginął. W eksplozji rannych zostało dwóch innych żołnierzy. Później leciałem samolotem do Kabulu. Transportowaliśmy trumnę z jego ciałem na pożegnanie – wspomina.
Polehojko codziennie kontaktował się z rodziną przez skypa lub telefonicznie. Dla najbliższych już sam widok czy głos, Artura był bardzo cenny. – To nas uspokajało, że żyje. Tego co tutaj przeżywaliśmy, nie da się opisać. Dobrze, że to się już skończyło – mówi matka Halina Polehojko. – Każda informacja w radiu czy telewizji o sytuacji w Afganistanie powodowała nerwy – dodaje. Podczas jednej z rozmów żołnierza z żoną rozległy się syreny. – Ogłaszały one atak albo nalot. Rozmawiałem z żoną przez skypa. Nie miałem czasu wyłączyć komputera. Musiałem wstać, chwycić za broń i szybko wyjść. Żona nie wiedziała, co się dzieje, ale słyszała strzały – mówi Artur Polehojko.
Misja w Afganistanie była ciężka także ze względu na warunki atmosferyczne. – Temperatura w słońcu sięgała nieraz 60°C. Co prawda, klimat tam jest suchy i nie odczuwa się tak upałów. Chodziliśmy jednak w stroju wojskowym. Sama kamizelka waży 16 kg. Do tego mieliśmy przy sobie dwa rodzaje broni i amunicję. Pot lał się z człowieka strumieniem – wspomina.
W Afganistanie żołnierz przeżył bardzo dużo różnych sytuacji. Nie o wszystkich może mówić. Do Polski wrócił dokładnie 6 grudnia. Do końca nie mógł powiedzieć najbliższym o powrocie. Jak zapowiada, nadal będzie pełnił służbę w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu. Pobyt w Afganistanie niewątpliwie dał mu wiele do myślenia, ale nie odbił się na nim negatywnie. – Trzeba zaznaczyć, że nie brałem czynnego udziału w patrolach bojowych, gdyż moja drużyna miała inne zadanie. Nie przeżyłem więc takiej traumy jak niektórzy żołnierze – kończy.
{jcomments off}















































































Dodając komentarz przestrzegaj norm dyskusji i niezależnie od wyrażanych poglądów nie zamieszczaj obraźliwych wpisów. Jeśli widzisz komentarz, który jest hejtem, kliknij