ZNAJDŹ NA STRONIE

Na jubileuszu 40-lecia zespołu Ślężanki, którego jest kierowniczką (pierwsza z lewej). Fot. GBP w Borowie

Czy straszne doświadczenia mają wpływ na to, jak potem żyjemy? Czy nasze dziecięce marzenia mogą się spełnić w kolejnych pokoleniach? Co trzeba zrobić, żeby pomimo trudnych doświadczeń, zachować pogodę ducha?

Ci z Państwa, którzy czytali w ostatnim numerze Słowa pierwszą część artykułu o pani Genowefie Włosek z Borka Strzelińskiego już wiedzą, że jako 3-letnia dziewczynka została wraz z rodziną wywieziona na Sybir. Tym, którzy nie zdążyli przeczytać opowiem, że  po długiej i morderczej podróży – najpierw w bydlęcych wagonach, a potem na saniach – została przewieziona w głąb tajgi. Jej rodzina trafiła do baraku z drewnianych bali, który ogrzewany był tylko ogniskiem na środku. Głód, choroby, zimno i ciężka praca sprawiały, że ludzie umierali tam każdego dnia.

Miałam tremę przed opowiedzeniem historii pani Gieni, bo wiem, jakie emocje to w niej budzi i jak ważna jest to część naszej pamięci jako społeczeństwa. Dziś wiem, że było to potrzebne. Po przeczytaniu pierwszej części wywiadu zadzwoniła do mnie pani Gienia i prosiła, żeby podziękować za wszystkie życzenia zdrowia, jakie pojawiły się na naszym profilu na Facebooku po opublikowaniu zapowiedzi materiału (wnuczka Asia jej je czytała) oraz wszystkie te, które otrzymała bezpośrednio i telefonicznie. Mówiła wzruszona: „Podziękuj wszystkim z całego serca za te dobre życzenia, niech im Pan Bóg błogosławi...” Jeśli chcecie poznać dalsze losy tej dzielnej, mądrej i wrażliwej na drugiego człowieka kobiety zapraszam do czytania.

...I co było dalej?

- Nie pamiętam w którym roku – albo 1943 albo 1944 – rodzice zrobi wózek i w nocy wyruszyliśmy do wioski Pogoriełowo.

Mogliście się przemieszczać?

- Potem już tak nie pilnowali, to tak. Tam były domki oblepione ziemią i mogliśmy jakoś żyć. Tato otrzymał pracę w tartaku i mama też.

A mieszkańcy tej wioski? Znaliście ich?

- Dzieci tak. Ja do dziś mówię po rosyjsku. Dokładnie pamiętam i widzę jak dziś: bawiłam się z ruską dziewczynką i ona zaprowadziła mnie na wielką polanę, a w dali był duży las. Zobaczyłam tam dużą liczbę mężczyzn. Byli tylko w długich kalesonach ze sznurkami na dole i w białych podkoszulkach krótkich. Jeden z tych panów prosił mnie, żebym przyniosła cebulę. Jak zobaczył to ktoś, kto ich pilnował, to natychmiast krzyknął po rusku: „ubiegaj szybko, bo budu strzelał”.

W samych podkoszulkach byli ci panowie? Nie zamarzli?

- Nie, bo to lato było. Tam lata były i były upały, ale nie długo trwały. Nie dało się chodzić bez ubrania, ponieważ była szarańcza – tak mówiliśmy na takie muszki małe. Było ich tak dużo, że nie można było się odpędzić. Chodziliśmy w kapeluszach z maską, ale musiała być posmarowana dziegciem, bo tylko ten smród je odstraszał.

Jak te maski wyglądały?

- Takie jak teraz na pszczoły mają. W nocy nie można było usnąć, gdyż pluskwy gryzły. Było ich tak dużo, że maszerowały po łóżkach i po ścianach. Do tego było jeszcze dużo grubych wszy, które bardzo gryzły.

A jak się myliście?

- Nie było mydła, ani żadnych proszków. Wiem, że mama prała w wodzie, która była zmieszana z popiołem. Ona była śliska i brud dawał się wyprać. Pamiętam, jak latem trzy takie większe panienki bardzo krzyczały i goniły po drodze, bo gryzły je wszy i nie mogły sobie z tym poradzić. Nie wiem, co się z nimi potem stało – nie wróciły do domu.

A jezioro jakieś było?

- Nie. Tam w ogóle nic, a tu mieszkaliśmy niedaleko Jeniseja (rzeka – red.) to już lepiej było. Jak była wiosna, to tam takie lody szły jak trzy piętrowe budynki.

I całe rodzeństwo Pani to przetrzymało?

- W 1943 r. tam się jeszcze urodził mój brat Zbyszek.

Ale to musiało być trudne. Tam nie było żadnych szpitali?

- Myśmy tam już gdzieś byli, że był szpital. Pamiętam, że ja z Bronią, żeśmy mamę prowadziły. W nocy mama zachorowała, taty nie było i my ją tam odprowadziliśmy.

A jak tam w środku wyglądało?

- Nie wiem, bo tylko bramę otworzyli i mama weszła. Potem już z bratem wróciła.

Mama musiała do pracy wrócić jak urodziła?

- Nie. Dostawała pół litra mleka na dzień na dziecko. Rosjanie namawiali tatę, żeby podpisał obywatelstwo rosyjskie wówczas otrzymam więcej chleba i mleka dla dzieci. Tato nie wyraził zgody, a oni mówili: „o, to dureń i tak nie wrócicie do Polski, nie będziecie jej widzieć”. Były bardzo ciężkie czasy, ale ludzie bardzo się szanowali nie było żadnych kłótni ani sporów.

A jednak wróciliście?

- Tak. Jak się wojna skończyła, to zabierali. Kto chciał jechać do Polski, to jechał.

Zachowało się coś u Was z tamtego czasu? Pamiątki jakieś?

- Nic. Z niczym przyjechaliśmy i z niczym wyjeżdżaliśmy.

Jak wracaliście? Też pociągiem?

- Najpierw zawieźli nas statkiem. Kiedyś wiedziałam, jak się nazywał. Potem nas tak wozili długo, na Ural i gdzieś tam, ale ja już nie pamiętam gdzie. A potem pociągiem do Poznania. Takim samym jak te, co nas przywoziły. I tam dzielili.

Gdzie trafiliście?

- Do Wiązowa

A tam jeździł pociąg?

- Pewnie. To potem rozbroili dopiero.

Tam od Was już ktoś mieszkał?

- Nie. Dawali po prostu domy po Niemcach. Tato dostał gospodarstwo. Tam poszłam do szkoły, od razu do trzeciej klasy. Skończyłam szkołę i bardzo chciałam iść do szkoły muzycznej. Pojechałam do Wrocławia, żeby się zapisać. Początek roku szkolnego przyszedł, apel i trzeba było mieć białą bluzkę. Rodziców nie było stać, żeby mi kupić. Nie pozwolili mi tam do tej szkoły wejść. Potem się do Kłodzka zapisałam.

Co to za szkoła była?

- Nauczycielska. Tam chodziłam, ale nie mogłam skończyć, bo na serce zachorowałam. Jak już przyszłam do domu, a że były ciężkie czasy, to poszłam do pracy. Pracowałam w PZGS-ie w Strzelinie.

Gdzie?

- W Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni.

I co Pani tam robiła?

- Najpierw byłam sekretarką, na maszynie pisałam.

Pamiętam, jak mi kiedyś Pani pokazywała jak szybko pisze. Gdzie się Pani tego nauczyła?

- Na kurs mnie najpierw wysłali. W Poznaniu egzaminy zdawałam. Dostałam świadectwo. Tam mojego męża poznałam. Tadziu przyjeżdżał po towary, bo on w Borku w GS-ie pracował. Tak my się poznaliśmy i za mąż wyszłam. Tu zdjęcie z naszego 50-lecia.

Gdzie mieszkaliście?

- Tu do tego domu do Borka przyszłam. Do teściów i tu się dzieci porodziły.

Jak z teściową się mieszkało?

- 35 lat z teściową mieszkałam. Ela dobra była. Dużo się przy niej nauczyłam.

Po ślubie Pani dalej pracowała?

- Tak. Na różnych stanowiskach. Najpierw w GS-ie w Borku – tam, gdzie gospoda była, to na górze biura były. Detal, handel, skup. Najpierw byłam sekretarką. Potem już w Borowie byłam finansową, przyjmowałam do pracy, chodziłam na posiedzenia.

Pamiętam, że była Pani też kuratorem sądowym. Jak to się stało?

- Z powodu tego, że byłam dobrym pracownikiem, wójt skierował mnie do sądu na ławnika. Byłam dobrym ławnikiem, to pani sędzina zapytała mnie, czy nie chcę być kuratorem. Powiedziałam, że tak. I byłam kuratorem. Pokażę Ci dokumenty i zdjęcie z sądu.

Jak Pani dawała radę to wszystko pogodzić? Dom, dzieci, praca?

My jeszcze gospodarstwo mieliśmy. Wstawałam rano, wszystko, co tam trzeba, robiłam, dawałam dzieciom śniadanie, potem się myłam i szłam do pracy. W pracy nikt by nie pomyślał, że ja w gospodarstwie robiłam. Potem przychodziłam z córkami, trzy córki mamy, lekcje robiłam i to, co w domu trzeba było.

Cały artykuł zamieściliśmy w 39 (1227) wydaniu papierowym Słowa Regionu.

UWAGA!

Gdy liczba negatywnych głosów na dany komentarz osiągnie 15, zostanie on automatycznie ukryty, niemniej pokazywać się będzie przy nim opcja "kliknij, aby wyświetlić". Kiedy jednak dany komentarz osiągnie 20 negatywnych głosów, zostanie automatycznie wycofany z publikacji na stronie i już nikt nie będzie mógł go zobaczyć (poza administratorem strony).
Dodając komentarz przestrzegaj norm dyskusji i niezależnie od wyrażanych poglądów nie zamieszczaj obraźliwych wpisów. Jeśli widzisz komentarz, który jest hejtem, kliknij choragiewka875zieloną chorągiewkę i zgłoś swoje uwagi administratorowi.

Ukryj formularz komentarza

2500 Pozostało znaków


Przeczytaj także