10 lutego 1940 r. Sowieci rozpoczęli masowe deportacje obywateli polskich. Do północnych obwodów Rosji i na zachodnią Syberię wywieziono około 140 tys. ludzi.
W sumie według danych NKWD w czterech deportacjach zesłano około 330-340 tys. osób. Ich celem była eksterminacja elit oraz ogółu świadomej narodowo polskiej ludności, miały one rozbić społeczną strukturę, dostarczając jednocześnie totalitarnemu sowieckiemu imperium siłę roboczą.
Taki los spotkał także panią Zytę Wojtowicz, mieszkającą dziś w Prusach oraz jej najbliższych. Po ponad siedemdziesięciu latach kobieta wspomina tamte wydarzenia.
NKWD w naszym domu
Przed II wojną światowa mieszkaliśmy na Kresach Wschodnich w wiosce Ryjówka koło Stanisławowa. Nasz ojciec umarł zaraz po wybuchu wojny, więc głową ośmioosobowej rodziny była mama – Julia Kłysz. Po śmierci taty nie było nam łatwo, ale to nie ostatnie nieszczęście, które na nas spadło.
Pewnej mroźnej nocy, bodajże w lutym 1940 roku, usłyszeliśmy głośne pukanie do drzwi i wołanie w języku rosyjskim, żeby otwierać. Przyszło po nas NKWD. Dali nam kilkanaście minut na spakowanie. Można było zabrać tylko odzież oraz trochę żywności. Dla matki i sześciorga dzieci to naprawdę niewiele. Nie mieliśmy żadnych kufrów, walizek, dlatego zrobiliśmy tobołki z koców i starych płacht. Załadowaliśmy to co nam wpadło w ręce. Cały nasz dobytek został tam, w Ryjówce na Kresach.
Kiedy opuszczaliśmy swój dom, jeden z żołnierzy radzieckich powiedział do mamy, żeby wzięła maszynę. Była to zwykła ręczna maszyna do szycia, która stała w widocznym miejscu w kuchni. Mama nie była krawcową, ale szyć umiała. Ta maszyna później wielokrotnie ratowała nam życie. W momencie, gdy nas zabierano, miałam 12 lat, a najmłodszy brat 5 lat.
NKWD wszystkich Polaków z naszej wioski zgoniło na dworzec kolejowy, gdzie załadowano nas do bydlęcych wagonów. Ludzie domyślali się, co ich czeka, bo pogłoski o wywózce Polaków na Syberię docierały do nas.
Wagony
Wagony miały tylko jedno okienko w drzwiach, oczywiście o ogrzewaniu nie było mowy, a temperatury, zwłaszcza w nocy, były bardzo niskie.
Zakładaliśmy na siebie wszystko, co mieliśmy, ale i tak czuliśmy chłód. W takim wagonie gdzieś w rogu był otwór, przez który się załatwialiśmy. Odrobinę intymności zapewniali współtowarzysze podróży, którzy zasłaniali człowieka własnymi ciałami.
W czasie drogi często były postoje z różnych powodów. Wówczas ci, którzy szukali nieco intymności, „szli na stronę” bądź próbowali załatwić się ukryci za kołami pociągu. Było to bardzo niebezpieczne, gdyż pociągi ruszały bez ostrzeżenia, a wówczas ludzie ginęli pod ich kołami, a inni, którzy nie zdążyli wrócić na czas, zostawali na zawsze w szczerym polu oddzieleni od rodziny.
Podróż
Całą drogę towarzyszył nam głód. Zapasy, które wzięliśmy ze sobą, szybko się skończyły. Spośród wszystkich produktów najbardziej pożyteczny okazał się chleb. Pozostałych rzeczy, np. kasz, nie mogliśmy wykorzystać, ponieważ nie można było tego ugotować. Czasami udało się podczas postoju zagotować trochę wody, oczywiście po roztopieniu śniegu.
Podróż trwała wiele tygodni. Najpierw koleją, później łodziami po Jeniseju. Dotarliśmy tak do Krasnojarska, gdzie, jak pamiętam, mama i siostra trafiły do szpitala. Wtedy zajmowało się nami najstarsze rodzeństwo i obcy ludzie. Choroba to oczywiście wynik warunków podróży.
Gdy mama i siostra doszły do siebie, ruszyliśmy dalej, w kierunku koła podbiegunowego.
Miejsce zesłania
Na miejsce zesłania dojechaliśmy na przełomie kwietnia i maja. Nasza osada nazywała się, jak pamiętam, Rudnika Jachta (pisownia fonetyczna na podstawie relacji – red.). Ale co to była za osada. Naokoło śnieg i tajga, a miedzy drzewami drewniane chatki zbite z grubych bali uszczelnionych mchem, dzięki temu po izbie nie hulał wiatr i nie wlewała się woda. Każdy taki domek składał się z jednej izby z glinianym piecem. Wyposażenie stanowiły piętrowe prycze zbite z desek i taki sam stół. By przetrwać w tych warunkach, musieliśmy nauczyć się wielu nowych rzeczy. Jak walczyć z chłodem, jak zdobywać pożywienie, itp. Mimo że paliło się w piecu, to i tak temperatury były bardzo niskie. Rankiem, kiedy się wszyscy budziliśmy, na kocach, pierzynach czy ubraniach, w których spaliśmy, srebrzył się szron. Woda zamarzała. Bardzo często również z tych glinianych pieców wydostawał się dym, i izba i ubrania nim cuchnęły. Trzeba było uważać, by się nie zatruć czadem. I jeszcze jedna plaga. Po kilku nocach przespanych w tych chatach zaczęliśmy się strasznie drapać. Nie wiedzieliśmy dlaczego. Ci, którzy mieszkali tu nieco dłużej niż my, powiedzieli, że pogryzły nas pluskwy. Robactwo odżywiało się ludzką krwią. Kiedy na dworze i w chacie robiło się ciemno i cicho, wychodziły z mchu, zwabione ciepłem ludzkiego ciała. Pewien człowiek doradził mamie, aby nogi łóżek wstawiła w pojemniki z wodą. Pluskwy, które chciały wejść na prycze, topiły się. Przez kilka nocy był spokój. Później zaczęły na nas spadać z sufitu.
Głód
Najbardziej doskwierał nam brak jedzenia. Każda osoba przebywająca na Syberii podlegała rejestracji. W związku z tym przysługiwały nam racje żywnościowe. Osoba dorosła otrzymywała 1 kilogram chleba na dzień, a dziecko 400 g. To naprawdę niewiele, gdyż był to chleb czarny i bardzo ciężki. Zima na Syberii trwa bardzo długo, a lato krótko. Nie było mowy o sadzeniu jakichkolwiek roślin. Aby kupić coś w sklepie, trzeba było mieć odpowiedni talon. Zdobyć go można było za wypracowanie odpowiedniej normy przy wyrębie lasów. Ale u nas w rodzinie tylko najstarszy brat mógł pracować, my byliśmy dziećmi. Ludzie sprzedawali praktycznie wszystko, co mieli, aby dostać kawałek masła. Nasza mama też tak robiła. Ci, którzy nie mieli co sprzedać, musieli jeść suchy, twardy chleb.
Bywało, że do tej miejscowości, w której mieszkaliśmy, raz na jakiś czas przywożono przyczepę, np. przemarzniętej marchewki czy brukwi. Rozdzielano to na rodziny i zapas taki wystarczał na kilka dni. Największym problemem było przygotowanie z tego posiłku. Polacy nie mieli ani mięsa, ani innych warzyw, ani jakiegokolwiek tłuszczu, dlatego gotowali to, co dostali i jedli bez żadnych dodatków.
Jedzenie można było również zdobyć z lasu, lecz był to bardzo dziki las. Jeśli ktoś odważył się wejść w głąb, mógł być w nim zaatakowany przez niedźwiedzia.
Praca
W miejscu naszej zsyłki znajdowała się kopalnia złota. Po jakimś czasie moja starsza siostra zaczęła w niej pracować. Roznosiła dynamit, który później był wkładany w otwory, łączony i odpalany. Praca w kopalni odbywała się głównie ręcznie. W jej pobliżu znajdowały się ogromne zwały ziemi. Polacy dowiedzieli się, że w tych hałdach pozostają drobinki złota, które pozyskiwali za pomocą skonstruowanych przez siebie „wypłukiwaczek”. Przy pomocy rtęci łączyli kawałki złota i sprzedawali za pieniądze lub kupony do sklepu. Szło im to naprawdę dobrze, ale kiedy Rosjanie zorientowali się w czym rzecz, zabronili tego.
Mama dorabiała także dzięki maszynie, którą zabrała z Ryjówki. Oczywiście nikt jej nie płacił za szycie, ale czasami dostawała kawałek materiału, z którego mogła uszyć coś dla dzieci, czy kawałek chleba. Z czasem żony ważniejszych oficerów, które dowiedziały się, że mama potrafi szyć, przychodziły do niej i prosiły o koszule dla mężów, ubranka dla dzieci czy suknie dla siebie. Za to dawały talony do sklepu albo jakąś konkretną rzecz. Wiele razy ta maszyna uratowała nam życie.
Życie codzienne
Pamiętam, że tam na Syberii bawiliśmy się z innymi dziećmi, polskimi i rosyjskimi. Wszyscy tam jechaliśmy na jednym wózku. Byliśmy zesłańcami. Kiedy zamarzły rzeki i spadł śnieg, robiliśmy sobie narty czy łyżwy i jeździliśmy, jak to dzieci. Nie czuliśmy się w jakiś sposób dyskryminowani, czy poniżani. Jednak tęskniliśmy bardzo za swoim domem, do którego już nigdy nie wróciliśmy.
Koniec wojny
Po zakończeniu wojny rodzinę pani Zyty Wojtowicz przetransportowano do Polski, na Pomorze. Było to w 1946 roku. Większość rodzeństwa była już wówczas dorosła. Tu z pomocą Czerwonego Krzyża matka odnalazła najstarszą córkę - która przebywała na robotach w Niemczech oraz syna. On jako zesłaniec wstąpił do Armii Polskiej sformowanej w ZSRR i przeszedł z nią cały szlak bojowy. Później wszyscy osiedlili się na Zachodzie, gdzie dziś, w gminie Kondratowice, mieszkają dwie najstarsze siostry Zyta Wojtowicz i Albina Dudek, ich dzieci i dzieci kilkorga pozostałych członków rodziny.
Zanim jednak Sybiracy wrócili do kraju, gdzieś na terenie Ukrainy zostali poddani kwarantannie. - Byliśmy tak wycieńczeni, głównie fizycznie, że nawet Rosjanie wstydzili się, byśmy w takim stanie wrócili do Polski - wspomina Zyta Wojtowicz. - W obozie przejściowym odwszawiono wszystkich, zbadano, ale przede wszystkim odkarmiono.
Jak dzisiaj podkreślają, Syberia zahartowała ich na całe życie. Po tym, co przeżyli na tej nieludzkiej ziemi, nic nie było w stanie ich złamać ani zniechęcić do działania i po prostu do życia. Często żartują, że przysłowie: Co nas nie zabije, to nas wzmocni w ich wypadku potwierdziło się w stu procentach.
UWAGA!
Gdy liczba negatywnych głosów na dany komentarz osiągnie 15, zostanie on automatycznie ukryty, niemniej pokazywać się będzie przy nim opcja "kliknij, aby wyświetlić". Kiedy jednak dany komentarz osiągnie 20 negatywnych głosów, zostanie automatycznie wycofany z publikacji na stronie i już nikt nie będzie mógł go zobaczyć (poza administratorem strony).
Dodając komentarz przestrzegaj norm dyskusji i niezależnie od wyrażanych poglądów nie zamieszczaj obraźliwych wpisów. Jeśli widzisz komentarz, który jest hejtem, kliknij zieloną chorągiewkę i zgłoś swoje uwagi administratorowi.
Na nieludzkiej ziemi
moja mama Stanisława Jabłecka,też przeżyła tę podróż, była siostą Zyty i Albiny...niestety już nie żyje, Opowiadała nam o głodzie i trudnościach życia na Syberii.To co ludzie tam przeżyli.....to jest straszneNa nieludzkiej ziemi
Bardzo dobry a przede wszystkim potrzebny artykul.W koncu oprocz kampanii wyborczej i chwalenia sie osiagnieciami cos ciekawego.Warto takimi opowiesciami ludzi,ktorzy osobiscie przezyli takie czasy przypominac ,uczyc i uswiadamiac nas wspolczesnych Polakow co inni przechodzil i to bedac dziecmi.Przy okazji takich artykulow warto zastanowic sie w jakim kierunku idzie teraz swiat.....RE: Na nieludzkiej ziemi
17 09 1939 1,4 miliona żydów polskich na kresach witało armię czerwoną jako wyzwolicieli. młodzieżówka żydowska polska w nagrodę za polską tysiącletnią gościnność samorzutnie założyła czerwone opaski i zorganizowała się w milicję. ta żydowska milicja wskazywała nkwd kto z polaków to nauczyciel, kto wojskowy, kto policjant. od 10 lutego rosjanie wywieźli do obozów koncentracyjnyc h na syberii setki tysięcy polaków.wiadomość ta szybko dotarła do polski centralnej a później zdziwko że polacy wydawali żydów niemcom. szkoda że tego grossa nie wydali a może i wydali ale on już wtedy współpracowa ł z niemcami.